Gruzja, Tbilisi

jak w domu

6 listopada 2010; 3 188 przebytych kilometrów




tbilisi



Wysiadamy na dworu Samgori. Kupuję jeszcze placków, bo są pyszne, a to znakomita przekąska, żeby nie być głodnym.

Jedziemy na dworzec kolejowy porobić kilka zdjęć i pooglądać pociągi, bo wtedy nie było na to czasu. Włóczymy się po straganach w poszukiwaniu poczty, bo na budynku wisi wielki znak. Ale zamiast poczty znajdujemy... złoty bazar. Fajne miejsce! Wielka hala, pełna wyrobów złota, ale nie to mnie najbardziej zachwyciło, w hali jest też pełno rzemieślników!
Sam dworzec jest bardzo ładny i czysty, a niedługo będzie jeszcze ładniejszy. Jak widać można - moje miasto powinno brać przykład z Tbilisi, nasza stolica również!

Idziemy pieszo w kierunku hostelu.
Po drodze otwarta brama na podwórko, kusi, wchodzimy oczywiście. Na górę po schodkach, na dziedzińcu widać piękne drewniane balkony. Podziwiamy. Obok dwóch starszych kolesi siedzi, nagle ruszają do nas z groźnymi minami, ja powoli włączam wsteczny, ale w końcu okazuje się, że kolesie są bardzo mili, myśleli, że my Ruski, oj to by nas pogonili! Jeden z nich, David, zaprasza do siebie do domu na herbatę, przeprasza, że tak skromnie, że remont. My, że nie ma za co przepraszać, że bardzo nam się podoba, że możemy tu być i z nim pogadać. David ma sześćdziesiąt lat, służył kiedyś we Lwowie. Pytam, jak mu się tu żyje, mówi, że niezbyt dobrze, ale ważne, że jest gdzie mieszkać i co jeść. Dzieci w szkołach już się ruskiego nie uczą, tylko angielskiego.
Przyszła siostrzenica Davida, nieco się naszą obecnością zdziwiła, ale chętnie z nami gada, po angielsku. Przyszła żona i zdziwiła się jeszcze bardziej, chyba niezbyt zadowolona, a syn pop jeszcze bardziej. No to czas się zwijać, szkoda, bo żal się rozstawać z tak miłym człowiekiem.
Żegnamy się serdecznie i idziemy teraz już naprawdę w kierunku hostelu :) Ciemno się w międzyczasie zrobiło. Szukamy po drodze churchkhela, chcemy zabrać na prezenty. Znaleźliśmy w końcu, gdy skręciliśmy w boczną ulicę przy metrze, a to tylko dlatego, że zobaczyliśmy tam bardzo ciekawy ładnie oświetlony budynek.

Wieczorem mieliśmy iść jeszcze na wzgórze Mtacminda, ale pakujemy się i piszemy i coraz bardziej się nie chce, mało snu znów daje się we znaki. Potem przychodzi Shota, gadamy, idziemy do sklepu, żeby kupić tutejsze przysmaki, które można by wpakować do plecaków, żeby choć trochę Gruzji do kraju wziąć. To dziwne, ale po tych kilku dniach czuję się tu już jak w domu...
A potem już za mało na to czasu na Mtacminda, cóż, kolejny pretekst, żeby tu jeszcze wrócić!

Koka przyjeżdża po nas w środku nocy i zawozi na lotnisko. Szwędam się po sklepikach, ale jakoś nie mam weny do wybierania czegokolwiek, smutno stąd wyjeżdżać, bo został mi wielki niedosyt tego kraju! Gapię się na startujące samoloty. Ostatnie pozdrowienia i niedługo i my wznosimy się w powietrze.